poniedziałek, 11 czerwca 2012

Kartka z Krakowa - Coś dla ciała i coś dla ducha.

Manakish - płaski placek z ciasta, zwykle okrągły, coś jak pizza. Podobnie jak pizza może mieć na wierzchu różne rzeczy ser, paprykę, mięso. Kiedy byliśmy w Syrii manakish był zwykle podstawą naszego śniadania. A moją ulubioną wersją był "zatar" czyli placek, który miał na wierzchu ciemnozieloną pastę, jak się później okazało z ziołowej mieszanki tymianku, sezamu, oliwy i być może czegoś jeszcze. Był to taki syryjski fastfood, sprzedawany i jedzony na ulicy, bardzo dobry i bardzo tani. Jakiś tydzień temu przeczytałem w kulinarnych recenzjach Gazety Wybiórczej, że w Krakowie pojawił się nowy bar z kuchnią orientalną w której między innymi podają manakish i w dodatku mają wersję zatar. Bar prowadzą podobno dwaj bracia Syryjczycy ich dania są "prawdziwe bliskowschodnie". Dzisiaj wybraliśmy się na rowerach do centrum i kiedy siedzieliśmy sobie na ławeczce nad Wisłą, przypomniało mi się najpierw, że jestem trochę głodny a potem, że w pobliżu jest bar z moimi ulubionym plackami. Bar mały, menu niezbyt długie po polsku i arabsku. Obsługuje prawdziwy Syryjczyk, w głośnikach gra jak dla mnie zbyt głośno arabska muzyka. Na początek rozczarowanie nr 1 - cena, manakish, bez względu na wersję kosztuje 10 zł za sztukę. To bardzo dużo w porównaniu do Syrii i zbyt dużo jak na jego przeznaczenie. Tam jest to tanie danie, jedzone masowo na ulicy. Coś co jest chyba bardziej popularne niz nasze obwarzanki. Stwierdziliśmy jednak, że u nas nalezy to traktować jako ciekawostkę kulinarną a nie danie dla mas, więc mimo ceny zamówiliśmy 1 sztukę. Zaczęło się dobrze, pan wyjął kulke ciasta, zrobił placek posmarował ciemnozielona pastą, ale potem położył do blaszanej foremki i ustawił do kolejki... Bo w elektrycznym piecyku piekł się już jakiś inny placek a nasz musiał poczekać. W Syrii takie coś piecze się w dużym glinianym piecu z prawdziwym ogniem. I tam piecze się dużo i szybko. My czekaliśmy ponad 20 minut na nasz placek. To chyba dlatego kosztuje tyle, bo czas to pieniądz. To co wyszło z pieca, też nas nie zachwyciło. Był zbyt twardy i spalony.

Teraz coś dla ducha. Przeczytałem, że w kościele św. Krzyża dzisiaj wieczorem odbędzie się spotkanie z sakralną muzyką dawną. Coś więcej niż koncert, bo będzie to liturgia w tradycyjnym rycie rzymskim (trydenckim) z oryginalną barokową muzyką wykonwaną przez chór muzyki dawnej. A wszystko to "Ad maiorem Dei gloriam" Zaczęło się pięknie, zagrały organy jak rzadko grają, chór pięknie śpiewał, weszła procesja celebransów, było Kyrie, Gloria, śpiewana po łacinie Ewangelia. Cudna muzyka, gdyby nie nbolaca noga pomyślałbym, że niebo. A potem czar prysł. Wyszedł ksiądz, ubrał smieszny beret z pomponem i zaczęło się kazanie. Z którego wyniosłem to, że jesteśmy katolikami i dlatego cały świat nas nienawidzi. Dodatkowo jesteśmy lepszym rodzajem katolików bo mamy swoją "tradycyjną, rzymską, trydencką liturgię dwa razy dziennie w Krakowie". A kiedy umrzemy to Bóg każe nas przepuścić bez czekania w kolejce przed bramą św. Piotra, bo mamy swoją "tradycyjną, rzymską liturgię" no i mamy jeszcze na głowię nasz tradycyjny, rzymski biret z pomponem. Tylko nie wiem dlaczego piszę "my"...