niedziela, 23 grudnia 2012

niby-baśń...the end (of the world)

james bond

Trwał ciemny, zimny i smutny grudniowy weekend. Żona znów wyjechała na jakiś kurs, który miał pomóc jej rozpocząć działalność zawodową. Dzieci przebywały u swojej matki. Za oknem biegali ludzie opętani "magią nadchodzących świąt" dźwigając choinki, gałęzie, prezenty i torby z zapasami jedzenia na miesiąc, które miały być zjedzone w ciągu najbliższych kilku dni. Nasz bohater zdążył już zrobić wczesnym rankiem zakupy (aby uniknąć tłumów), zmęczyć się i spocić na siłowni, wykapać się, wyschnąć, ugotować i zjeść szybki obiad, naprawić zepsute światło w przedpokoju, odkurzyć, podlać kwiatki, spakować się na jutrzejszy wyjazd do rodziny. Stwierdził, że nie będzie odwiedzał, żadnych znajomych bo na pewno zajęci są przedświątecznymi zajęciami. Na czytanie nie miał dziś nastroju. Włączył telewizor, niestety na większości kanałów trafiał na świąteczne reklamy. Przypomniał sobie jakie niezapomniane święta spędził w zeszłym roku gdzieś daleko w górach Syrii. Teraz by się już to nie udało, bo mają tam teraz prawdziwą wojnę. Szkoda. Wspomnienie o Syrii zastąpiło wspomnienie tegorocznych wakacji w Egipcie, a w szczególności zjawy z butelki po ginie. Wykonał trzy zadania zlecone przez zjawę i nic. Zupełnie nic. W jego życiu nic się nie zmieniło - nie wzbogacił się nagle, kręgosłup bolał, na szczęście od czasu do czasu, w pracy miał coraz więcej obowiązków i wracał do domu coraz później. Poszedł do kuchni zajrzeć do barku. Ginu nie miał, ale w starej butelce po ginie miał teraz orzechówkę domowej roboty od rodziców. Dlaczego by nie wypić kieliszka, albo dwóch. Usiadł znów przed telewizorem, wypił kieliszek, czy dwa. Włączył kanał Mezzo, na którym w sobotnie wieczory puszczali zawsze jakieś opery. Może będzie coś Mozarta. Po muzyce poznał, że to na pewno nie jest Mozart - innych kompozytorów słabo rozróżniał. Po akcji trudno było poznać co to jest po scenie biegały i tańczyły półnagie panie i panowie. Potem pojawili się ubrani, którzy wyglądali jak kurwy i transwestyci. Irina twierdziła, że teraz w karzdej inscenizacji opery ktoś musie się rozebrać, taki trend. Muzyka grała cicho, nasz bohater był zmęczony po aktywnym dniu, bardzo zmęczony. Ktoś w telewizorze zaczął śpiewać znajomą melodię. Torreador!!! Czy to jest Carmen? A gdzie tu jakieś Cyganki, żołnierze, torreadorzy ? To go obudziło na chwilę, ale już za moment znowu drzemał.

-What's the?...Zjawa? Znowu Ty! Kiedy mnie zostawisz w spokoju?!
-Witaj. Zostałem to wysłany aby..
-Aby co? Znowu masz dla mnie jakieś trzy zadania? Nie mam ochoty. Nie powiem, trudne bardzo nie były. A przy okazji było też przyjemnie i wspominać jest co. Ale co za to mam w zamian? Nic się nie zmieniło. Puściłem kilka razy Lotto i nawet głupiej trójki nie trafiłem. Moglibyście tam u góry przynajmniej załatwić coś z tym moim kredytem hipotecznym, bo do końca życia go nie spłacę. Cały mój trud na darmo.
-Widzę waść, żeś dziś całkiem rozmowny i do głosu mnie posłańca nie dopuszczasz. Ale mylisz się, mówiąc, że trud twój daremny. Wielkiej rzeczy dokonałeś.
-Że niby co?
-Naprawdę nie pojmujesz? Jaki dzień był wczoraj?
-Wczoraj? Piątek.
-Ale data?
-21 grudnia. I co z tego?
-Jak to co Tego? A podobno Wybraniec miał być inteligenty. Co miało wczoraj nastąpić? No?
-Że niby...koniec Świata?
-Zaczynasz myśleć poprawnie.
-I że niby ja? Uratowałem? Przed zagładą? Jak James Bond?
-No może nie takie porównanie, może coś bardziej biblijnego. Co prawda trochę tam u nas się pomieszało bo właściwie to miałeś znaleźć piramidę Majów i do niej wejść, bo niby jakiś tam ich kalendarz, ale dało się wszystko jakoś tam u góry załatwić. Ale tyle tych planet, a na nich tyle cywilizacji. Można się czasem pomylić. I ciągle gdzieś trzeba jakieś ratować. Na mnie czas.

sobota, 22 grudnia 2012

niby baśń...part 8b

Dahab

Opowieść nasza dobiega już końca. Miejsce spokojne bez hord turystów udało się znaleźć. Teraz trzeba się tylko zanurzyć i pływać. Jak trzeba, to trzeba lub też jeśli powiedziało się nie tylko A,B,C i D to dlaczeo nie i E. Wieczorem, kiedy na ulicach, w sklepach i restauracjach pojawili się ludzie, poszli do sklepu ze sprzętem pływackim, gdzie główny sponsor wyjazdu zasponsorował Alicji bardziej profesjonalną (patrz droższą) a sobie mniej profesjonalną (czyli tańszą) maskę i rurkę do tak zwanego snorkelingu. Pozostali uczestniczy swój sprzęt przywieźli z kraju. Chwilę myślał nad zasponsorowaniem kursu nurkowania, ale po gruntownej analizie rynku (czyli szybkim sprawdzeniu cen), stwierdził że taki kurs pozbawił by go płynności finansowej, czego starał się cały czas unikać.
Pierwszego dnia założył zakupiony sprzęt, położył się na wodzie (nie na plecach, ale na brzuchu) i próbował pływać. O dziwo nie tonął! Ale trochę się bał i starał się pływać tam gdzie woda była na tylę głęboka, że w razie czego mógł stanąć na nogach. Co nie było łatwe ze względu na specyfikę rafy kolarowej.
Drugiego dnia już pływał na głębokiej wodzie i blisko brzegu, bo trochę się jeszcze bał.
Trzeciego dnia już się nie bał i odpływał tam gdzie chciał. I trudno było go z wody wyciągnąć bo ryb cudnych stada pływały na wyciągnięcie reki. Mniej więcej tak jak na tym filmie. A ulubionym ich zajęciem było poszukiwanie ryby którą nazywali "lajon-fiszem" (zdjęcie pożyczone z internetu - mam nadzieję, że nikt nie bedzie mnie sądził, za prawa autorskie)

Czwartego dnia zasponsorował wszystkim wyjazd na Blue Hole. Ale miejsce okazało się przereklamowane. Było pełno ludzi. A ryb zobaczył mniej niż w Dahab.

I tak spokojnie upływały im dni na nurkowaniu, jedzeniu i spaniu.

Nic nie zakłócało sielanki, do czasu kiedy, przedostatniego dnia nasz główny bohater spokojnie czyścił buty z piasku na hotelowych schodach. Podśpiewywał sobie pod nosem swoją ulubioną arię z Don Giovanniego "La ci darem la mano", kiedy usłyszał potężny huk, coś jak wybuch a potem odgłos sypiącego się szkła, i to wszystko dobiegło z kierunku gdzie był pokój dziewczyn. Przypomniał sobie te wszystkie wiadomości o atakach terrorystycznych. Błyskawicznie znalazł się w pokoju, wszystko było w porządku, oprócz tego, że one były równie przestraszone jak on. Wyszli na balkon sprawdzić. Co się okazało. Wybuch był rzeczywiście, a eksplodowały pojemniki ze sprejem na komary, czy inne owady. Zaraz obok hotelu był sklep chemiczny, w którym mądra obsługa ustawiła całą wielką paczkę sprajów w witrynie sklepu. Słońce zagrzało, spreje nie wytrzymały i wybuchły. Dobrze, że ulice były jak zwykle w dzień wyludnione. Służby ratownicze zjawiły się natychmiast.

I to był największy incydent jaki zakłócił błogi spokój i wypoczynek. Niestety wszystko co dobre szybko się kończy. I czas pobytu w Dahab się zakończył, i trzeba było wracać do Kairu, a potem na ojczyzny łono. I nie będziemy już zatrzymywać przygodnego czytelnika tej opowieści, i zanudzać do innymi przygodami, które przydażyły się przy powrocie. Bo co ciekawego mogło być w tym, że autobus do Kairu, został zatrzymany przez wojsko w środku nocy, wszyscy musieli wyjść zabrać swoje bagaże i ustawić się w szeregu a pies przechodził i wąchał wszystkich zaspanych i ich dobytek. A naszemu bohaterowi, jakiś żołnierz zarekwirował scyzoryk - bo to broń. A potem już w Krakowie, okazało się, że przyleciały wszystkie bagaże oprócz plecaka Alicji.

...a potem wszyscy znowu żyli, pracowali i uczyli się długo i szczęśliwie.

piątek, 21 grudnia 2012

niby baśń...part 8a

Dahab

Jak zwykle, najtrudniej jest wymyśleć początek kolejnego rozdziału. Można by zastosować sprawdzoną metodę "w poprzednich odcinkach" w innym języku znaną jako "previously on Lost". Nasi bohaterowie wykonali już dwa z trzech zadań "Zjawy z butelki po jałowcówce (Gin-bottle Ghost?)": znaleźli piramidy zbudowane pośród pustyni i weszli do wnętrza jednej z nich, a potem udali się na Synaj do kraju górzystego, weszli nocą na właściwą górę i doczekali tam wschodu słońca. Zostało zadanie trzecie: znaleźć nad Morzem Czerwonym miejsce spokojne, bez hord turystów wrzeszczących i tam należało zanurzyć się w morzu i pływać. Wydawać się może, że to proste i przyjemne zadanie. Po pierwsze primo był sierpień, miesiąc kiedy wszyscy mają wakacje, a Egipt jest popularnym i relatywnie tanim kierunkiem, więc znaleźć miejsce bez hord turystów może być niełatwo. Po drugie primo, nasz główny bohater nie posiadł w ciągu swego dotychczasowego życia umiejetności pływania. Kilka razy próbował ale jego edukacja pływacka zwykle kończyła się w punkcie: "proszę się rozluźnić i położyć na wodzie na plecach".
W pierwszym przypadku pomógł internet, a w szczególności fora podróżnicze, te gdzie preferowana jest samodzielna turystyka - tramping, backpacking, czy jak tam ich zwał. Miejscem prawie idealnym miało być miasteczko Dahab, popularne wcześniej między innymi wśród izraelskich żołnierzy, hippisów i innych niebieskich ptaków, a zupełnie nie spotykane w ofertach polskich biur podróży.
Autobus przyjechał na dworzec, wysiadło z niego sporo ludzi, ale za chwilę wszyscy gdzieś zniknęli. Zostali tylko nasi bohaterowie i jakiś miejscowy, który ich próbował namówić do skorzystania z jego taxi. Zapytał grzecznie gdzie chcą jechać. Oni grzecznie odpowiedzieli. On podał swoją cenę. Oni podali swoją, o połowę niższą. On odpowiedział NIE. Oni powiedzieli mu, że niestety oprócz nich nie ma już innych turystów i jak ich nie weźmie za ich cenę, to wróci sam, bez zarobku. On się zdenerwował, coś pokrzyczał, ale powiedział TAK. A mógł przecież, odpowiedzieć, że oprócz niego nie ma tu innej taxi, i jak nie pojadą za jego cenę to pójdą na piechotę, a droga daleka, topografii miasta nie znają i słońce mocno praży. Taxi okazało się pick-upem, przejazd kosztował 10 funtów, czyli 5 zł i trwał nie wiecej niż 5 minut. Ulice Dahab były puste.

Hotel był tani, czysty, obsługa miła - można z czystym sercem polecić. Ale oprócz obsługi nie widać było żadnych gości. Bohaterowie naszej opowieści ulokowali sie w pokojach, umyli się, coś zjedli i stwierdzili, że przejdą się na spacer. Na głównej ulicy nikogo nie było.

Nikogo też, nie było w miejcu które wyglądało jak główny plac miasta.

Na drugiej głównej ulicy, też nikogo nie spotkali. A trzeciej głównej ulicy już nie było.

Nikt nie siedział w knajpach, których było tu pełno.

Stwierdzili, że może wszyscy się kąpią i poszli nad morze, ale plaża była pusta.

Inne nadmorskie hotele, też swieciły pustkami.

Miało być cicho spokojnie i bez hord turystów. Ale rzeczywistość trochę ich przerosła. Miasto wyglądało podobnie jak pewna miejscowość na Ukrainie, gdzie kiedyś była elektrownia atomowa, a gdzie dziś urzadza się wycieczki, w których uczestnicy zabierają ze sobą liczniki Gaigera. Szli tak smutni pustym brzegiem morza.

Aż wreszcie, w pewnym momencie woda zabulgotała i wtedy okazało się, że już nie są sami w tym mieście-widmie i wyjaśniło się gdzie byli pozostali turyści.

czwartek, 20 grudnia 2012

niby baśń...part 7b

St Catherine

Naszych bohaterów nie przywitano ani rozgrzanym olejem z kamieniami, ani też chlebem i solą. Przywitała ich tabliczka przy drzwiach klasztoru mówiąca, że klasztor jest otwarty dla visitorsów od 9 do 12. Mieli jeszcze około godziny. W tym czasie zdążyli:
- stanąć w kolejce, kupić herbatę a potem ją wypić, zjeść zapasy jedzenia z hotelu oraz stracić pół kanapki na rzecz przyklasztornych kotów

- spotkać rodaków i usłyszeć od nich smutną historię, jak to tamci za ciężkie pieniądze wykupili wczasy w pięknym pięcigwiazdkowym hotelu na brzegu morza, ale po przyjeździe okazało się, że ich biuro podróży było upadło i zakwaterowano ich w jakimś obleśnym hotelu, daleko od wszystkiego i na dodatek nie wiedzieli do jakiego miasta w ich ojczyźnie przywiezie ich powrotny samolot,

- pójść do sklepu z pamiątkami i przeczytać w mądrej książce trochę o klasztorze, ponieważ ich przewodnik nie był zbyt rozmowny a tematu historii klasztoru nie poruszał wcale;

- chcieli usiąść i odpocząć ale wszystkie zacienione miejsca były już pozajmowane

Kiedy otwarto drzwi do klasztoru, ruszyli wraz z całym tłumem.

Aby jak najszybciej zobaczyć krzew w którym Pan pokazał się Mojżeszowi.

Zobaczyli też wnętrze cerkwi, gdzie nie można było fotografować napisów w języku rosyjski opisujących miejsca gdzie należy wrzucać pieniądze. Niestety nie zobaczyli :
- Kaplicy Krzewu Gorejącego, która znajduje się za ikonostasem, i którą można oglądać tylko po uzyskaniu zezwolenia i gdzie właśnie Mojżesz po raz pierwszy był świadkiem obecności Boga;
- Kaplicy św. Tryfona, zwanej Domem Czaszek z poukładanymi kośćmi wielu pokoleń zakonników i pustelników;
- Biblioteki klasztornej, z drugą co do wielkości zaraz po watykańskiej, kolekcją literatury religijnej i manuskryptów.
Nie smucili się jednak z tego powodu. Poszli jeszcze raz do sklepu z pamiątkami, gdzie jakiś młody rosyjski pielgrzym próbował się dowiedzieć, czy krzyżyk który zamierzał chyba nabyć, jest katolicki czy też prawosławny. Główny bohater naszej opowieści już prawie by mu odpowiedział, ale nagle zatrzymała go myśl:
"Na jakim właściwie krzyżu umarł Jezus? Katolickim? Prawosławnym? A może jeszcz jakimś innym? I co On odpowiedziałby temu młodemu człowiekowi."

niedziela, 16 grudnia 2012

niby baśń...part 7a

St Catherine

Gdzieś na skraju pustyni, dwie godziny jazdy od najbliższego większego miasta, u podnóża góry zwanej Górą św. Katarzyny stoi stary klasztor. Żeby nie było trudno, on też nosi imię św. Katarzyny. Zaś pobliska wioska beduińska dla odmiany nazywa się Św. Katarzyna. Codziennie po zachodzie słońca na niedaleki parking podjeżdżają stada luksusowych autokarów, z których wysypują się ludzie. Na początku tworzą bezładny tłum, który dzieli się na grupy, na których czele stają osobnicy zaopatrzeni w latarki-czołówki, są to przewodnicy. Nie są przewodnikami tylko dlatego, że mają latarki, wielu innych członków grupy też ma latarki. Ale większość grupy nie zna arabskiego i nie wie gdzie iść. Przewodnicy uzyskali swą zaszczytną pozycję tym, że w odróżnieniu od reszty grupy wiedzą gdzie iść. Ważne jest to choćby dlatego, że wokół panują, i to nie będzie żadna przesada - egipskie ciemności, w których mogą czyhać różne niebezpieczeństwa...
Wróćmy do bohaterów naszej opowieści. Oni, też chcieli wziąć udział w tym wydarzeniu. Wykupili wycieczkę w swoim hotelu. Ubrali wygodne buty, zabrali coś do jedzenia, zapas wody pitnej, jakieś ciepłe bluzy. Autobus podjechał pod hotel o 23. Nie był, to żaden luksusowy autokar, ale zwykły, stary japoński mikrobus jakich pełno jeździ po egipskich drogach. Wsiedli, kierowca ruszył, podjechał 100 metrów do następnego hotelu, gdzie dołączyła do nich para jakichś młodych ludzi. Wycieczka była już w komplecie. Kierowca, i 6 osób. Po dwóch godzinach, na jakimś bezludziu kierowca zatrzymał się, kazał wysiąść. Było ciemno i pusto. W pobliżu nie było, żadnych innych autokarów i miejsce wcale nie wyglądało jak parking. Na poboczu mogła czekać jakaś grupa facetów z karabinami, ale tam czekał tylko młody arabski chłopak, z papierosem i latarką. Mógł być członkiem jakiegoś ugrupowanie terrorystycznego porywającego turystów, o czym było głośno w tym czasie w mediach. I nasza opowieść może była by wtedy wiele ciekawsza. Przedstawił się, powiedział, że jest przewodnikiem i kazał iść za sobą. Noc była ciemna, pięknie świeciły gwiazdy. Szli pod górę, prawie w ciszy. Ciszę zakłócała tylko Aga teatralnie stękając, wzdychając i marudząc, czym zdołała wzruszyć tylko przewodnika, ponieważ jej bliscy byli już z nią kiedyś w górach i nie dawali się nabrać na takie zachowanie. Szli pod górę wąską ścieżką, przewodnik mimo, że było pod górę palił papierosa za papierosem i bardzo mało mówił, jak na przewodnika. Nie widzieli ani nie słyszeli, żadnych innych turystów co mogło wydawać się dziwne. Niektórzy uczestniczy mini wycieczki przypomnieli sobie niedawny artykuł w którym polski MSZ ostrzegał, aby turyści przebywający na Synaju nie opuszczali hoteli, ze względu na niepewna sytuację i zdarzające się porwania cudzoziemców. Inni przypomnieli sobie jak pare miesięcy wcześniej w Syrii, zostali zatrzymani gdzieś na pustyni, przez jakichś facetów z karabinami, którzy wcale nie wyglądali na żołnierzy rządowej armii. Noc przynosi do głowy różne myśli. Po jakiejś godzinie wąska i kręta ścieżka dołączyła do szerszej, na której dało się widzieć i słyszeć innych ludzi. Po prostu rozpoczeli swoją wycieczkę w zupełnie innym miejscu niż wszyscy, blisko domu przewodnika. Teraz już szli spokojnie, nucąc Psalm 151 zespołu Kult, a szczególnie ten fragment:
Ale czuję Twoją opiekę
Pozwala mi bym jakoś szedł przez życie swoje
Bo gdy Ciebie by ze mną nie było
W gruzy by wszystko runęło

A jedyne niebezpieczeństwa, które potem na nich czyhały to sprzedawcy wody, i przewodnicy wielbłądów od których trudno było się odpędzić. Wodę mieli swoją, a z usług wielbłąda, który mógłby ich zawieźć na górę nie skorzystali. I tak doszli do ostaniego punktu sprzedaży wody, gdzie wypożyczyli dwa ciepłe wełniane koce po 20 funtów za sztukę, bo było bardzo zimno, i gdzie został ich przewodnik i skąd było już tylko 700 schodów na szczyt, co sprawdzili i liczba się zgadzała.

Długo jeszcze czekali z całym tłumem na wschód słońca.

Słońce wzeszło, tym co w to wierzyli zostały automatycznie odpuszczone ich grzechy, za to że weszli na tę górę i zobaczyli wschód słońca - takie wieści chodziły wśród prawosławnych Rosjan, których na górze było wtedy najwięcej.

Inni przypomnieli sobie, że na tej górze Mojżesz dostał tablice z przykazaniami i opatuleni w ciepłe koce podziwiali wschodzące słońce, myśląc że on też stąd patrzył.

Trzeba było już schodzić, niektórzy byli tak zmęczeni, że każdy krótki postój przeznaczali na drzemkę.

Schodząc w dół, docenili to że pod górę szli w nocy. Mimo, że było wcześnie rano słońce tak grzało, że trudno było sobie wyobrazić marsz pod górę w promieniach palącego słońca.

Szybko skończyły im się zapasy wody. Byli zmęczeni, niewyspani i chciało bardzo im się wody. Niestety nie było nikogo, kto by mógł ją sprzedać

Na szczęście śmierć z pragnienia, nie jest zbyt częstym zjawiskiem wystepującym wśród uczestników zorganizowanych wycieczek. Za kolejnym wzgórzem w dolinie ukazał się klasztor. Jak zwykle byli uratowani.

Do klasztoru prowadziło bardzo małe wejście w bardzo grubym murze.

A nad wejściem była drewniana budka, z której w dawnych czasach witano nieproszonych gości tradycyjnym rozgrzanym olejem i kamieniami.

http://www.sports-tracker.com/#/workout/iontichy/8ittclnj9hjcnih4

niedziela, 25 listopada 2012

niby baśń...part 6

aleksandria

Następnym punktem Planu powinien być wyjazd na Synaj. Patrząc globalnie - to podróż międzykontynentalna bo opuszczamy Afrykę i udajemy się do Azji. Wydarzenie wielkie. Nie co dzień zmienia się kontynent. Dlatego też, po ciężkim dniu związanym z punktem pierwszym planu, czyli piramidami, a przed zmianą kontynentów, należy się chwila wytchnienia, odpoczynku. A wypoczynek jak wiadomo może być albo bierny, albo czynny. Zwolennicy biernego leżenia w hotelu w oczekiwaniu na nocny autobus do Dahab zostali przegłosowani przez zwolenników czynnego rodzaju wypoczynku. W tym przypadku miał to być jednodniowy wyjazd do Aleksandrii połączony ze zwiedzaniem zabytków tego starożytnego miasta i kąpielą w wodach Morza Środziemnego, nad którym wszak to miasto leży. Cytując za Wikipedią - Aleksandria (stgr. Ἀλεξάνδρεια Aleksandreia, łac. Alexandria, arab. الإسكندرية Al-Iskandrija) – drugie co do wielkości miasto w Egipcie (z liczbą 4,11 mln mieszkańców w 2006) i aglomeracja z liczbą 4,48 mln mieszkańców w 2008, co stawia ją na szóstym miejscu wśród wszystkich aglomeracji Afryki. Leży nad brzegiem Morza Śródziemnego, jest największym portem tego kraju, siedzibą władz muhafazatu aleksandryjskiego, ważnym ośrodkiem przemysłowym, handlowym i naukowym oraz kulturalną stolicą Egiptu. Nie wiadomo tylko dlaczego, do Aleksandrii nie zagladają zupełnie, żadne wycieczki. Miasto leży zupełnie jakby "off the beaten tracks" - co niektórzy bardzo lubią.
Dworzec kolejowy, jak się okazało był oddalony od hotelu tylko pół godziny marszu. Pani w kasie była bardzo miła. Pociąg miał być za pół godziny, bilet kosztował 36 funtów za pierwszą klasę, a dla dzieci młodzieży i studentów, czyli 3/4 uczestników była jeszcze zniżka. Siedzenia były szerokie i wygodne, było dużo miejsca na nogi, dobrze działała klimatyzacja, obsługa sprzedawała tanią i dobrą herbatę.

Co prawda okna nie były pierwszej czystości, ale nic nie jest doskonałe. Trzy godziny podróży (około 220 km) minęły szybko. Pociąg wjeżdżał na stację, wszyscy pasażerowie wstali i udali się do wyjścia, nasi bohaterowie popatrzyli pytająco na jakiegoś tubylca, zapytali - Aleksandria ? - tamten skinął głową, nie było wątpliwości trzeba było wysiąść, więc wysiedli i wraz z całym tłumem, po dojeździe pociągo zeszli z peronu. Przy dworcu była informacja turystyczna, w której siedziała bardzo miła Pani, mówiąca dobrze po angielsku i która bardzo starała się pomóc. I tutaj właśnie skończyły sie chwilowo rzeczy miłe i dobre. Pani starała się jak mogła, ale niestety nie potrafiła powiedzieć co ciekawego jest do zobaczenia w Aleksandrii, jedyną ważną wiadomością było to, że wysiedli na złej stacji Sidi Gaber, powinni pojechać dalej do końca na Misr Station. Poradziła, aby już teraz kupić bilety na wieczorny powrotny pociąg bo mogą być problemy i taksówką pojechać do centrum, nie wiedziała ile powinna kosztować taksówka, ale w końcu znalazła plan Aleksandrii z opisem interesujacych miejsc, niestety po arabsku. Na dworcu w kasach nikt nie potrafił się porozumiewać po angielsku, byli odsyłani do okienka do okienka, w końcu bilety pomógł kupić jakiś miejscowy młody człowiek, niestety wieczorny pociąg był drogi - 50 funtów i nie było na niego żadnych zniżek.

Przed dworcem pokłócili sie chwilę z taksówkarzami, i z najcichszym a jednocześnie najtańszym pojechali w kierunku centrum. Wszystkie taksówki w Aleksandrii, to stare radzieckie Żyguli pomalowane na czarno-pomarańczowo.

Pierwszą atrakcją turystyczną Aleksandrii był rzymski amfiteatr z drugiego wieku ne, w którym długo dyskutowali z panią i panem w kasie na temat zniżek wg nich przysługującym, a wg pani nie przysługującym młodszym członkom wycieczki.

Amfiteatr był ładny, ale zwiedzanie trwało krócej niż rozmowa z obsługą.

Drugą atrakcją Aleksandrii była cytadela Qaitbay z XV wieku. Kiedy po długim spacerze dotarli do niej, okazało się że z powodu Ramadanu jest już zamknięta. Ramadan na szczęście nie przeszkadzał sprzedawcom lodów.

Był straszny upał i marzyła im się kąpiel w morzu. Wygląd plaży nie zachęcał ani do wejścia na nią, ani do pływania. Nie przeszkadzało to miejscowym, więc nasi turyści też stwierdzili, że przynajmniej zamoczą nogi. Ledwie je zmoczyli, skądś wyskoczył jakiś młody człowiek, który krzyczał, że to prywatna plaża, mają się stąd wynosić, chyba, że zapłacą. Uprzejmie poprosili go o pokazanie aktu własności gruntu. Nie był uprzejmy i nie pokazał, a w dodatku zaczął jeszcze bardziej krzyczeć. Stwierdzili, że nie będą z nim dyskutować i pływać też im się odechciało.

Poszli dalej znaleźli czynny i pełen ludzi, zapewne z powodu Ramadanu meczet.

A obok niego, opustoszałe też, zapewne z powodu Ramadanu koszmarne wesołe miasteczko.

Nie zostało nic innego, jak poczekać do zachodu słońca żeby coś zjeść, a potem wsiąść w pociąg i wrócić do Kairu. Pociąg wieczorny od porannego różnił się tylko ceną za przejazd. Do Kairu przyjechał punktualnie na 22.00. Mieli godzinę i 45 minut do autobusu na Synaj, wtym czasie musieli dostać się do hotelu po bagaże, a potem z bagażami dostać sie na dworzec autobusowy. Stwierdzili, że wezmą taksi, żeby zaoszczędzić czasu. Taksówkarz zaś stwierdził, że na pewno nie znają Kairu i trochę ich powozi po mieście, żeby licznik nabił więcej. Nie znali dobrze miasta, ale zorientowali się, że wiezie ich tam gdzie nie trzeba. Wynikła dyskusja. Taksówkarz już wiedział, że oni wiedzą, że on ich oszukuje. Niestety wpakował się w korek. Oni bardzo się denerwowali, że nie zdąrzą na autobus. Znów wynikła gorąca dyskusja, taksówkarz usłyszał kilka niemiłych słów. Jakoś dotarli do hotelu. Zapłacili mu mniej niż pokazał licznik, on nie protestował. Wzięli bagaże, skorzystali z toalety. Stwierdzili,że już nie będą brali taksówki i na dworzec autobusowy pójdą, a właśiwie to trochę pobiegną, żeby zdąrzyć. Była 23, na ulicach były tłumy ludzi, oczywiście wszystko z powodu Ramadanu. Na dworzec dotarli zupełnie mokrzy od potu, zdąrzyli jeszcze raz skorzystać z toalety, kupić po puszce ramadanowej pepsi i wygrzebać z plecaków po batonie. Autobus czekał, bilety na szczęście kupili dzień wczesniej. Siedzenia nie były szerokie, było bardzo mało miejsca na nogi, kierowca włączył jakąś durną arabską komedię. Czekało ich 9-10 godzin jazdy.


niedziela, 11 listopada 2012

niby-basn - part 5

saqqara

Smutek spowodowany brakiem wody, nie trwał zbyt długo. Śmierć spowodowana brakiem nawodnienia na pewno nikomu nie groziła, wokół pełno było lokalnych dzieciaków oferujących puszki coli prosto z termosa wypełnionego lodem. Nasi bohaterowie pochodzili z miasta słynącego, z tego że każdy mieszkaniec długo się będzie zastanawiał zanim wyda jakieś pieniądze, dlatego też nie nabyli coli i nie dali zarobić dzieciakom na zapewnie tak potrzebne im podręczniki i przybory szkolne. Zapewne to zmęczenie i wysoka temperatura nie pozwoliła pomyśleć i wzruszyć się losem kolejnego pokolenia biednych i niewykształconych egipcjan, którzy przez takich skąpych turystów, dalej będą wysyłać swoje dzieci w okolice turystycznych miejsc, aby zarobić na kawałek chleba, lub też po prostu na papierosy; zamiast chodzić do szkoły. Refleksja przyszła dopiero dzisiaj, ale to już o jakieś trzy miesiące za późno. Zignorowali dzieci z colą, i mimo straszliwego upału, walcząc z przeciwnym pustynnym wiatrem nawiewającym im ziarna piasku do wysuszonych ust i oczu, ostatkiem sił dotarli do najbliższych osad ludzkich, tam znaleźli jakiś sklep gdzie od razu nabyli dwie półtoralitrowe butelki wody mineralnej "Baraka" po 3 funty egipskie za sztukę nie zastanawiąjąc się nawet czy ma ona coś wspólnego z panującym obecnie prezydentem wielkiego mocarstawa, ani nad tym czy 3 funty za butelkę to dobra cena. Byli uratowani.

Po nawodnieniu, organizm wrócił do normalnego funkcjonowania. Czas było znaleźć normalną taksówkę z licznikiem i wrócić do stacji metra Giza.
- Hello mister, do you want a taxi?
- Czy chcemy taxi? Tak, na pewno chcemy. Ale to znowu jakiś naciagacz.
- Saqqara, Memphis, Dahshur?
- Zaraz, zaraz. Saqqara. Tam, też są piramidy. Starsze od tych tutaj. Jest dopiero druga po południu. Nie będziemy przecież leżeć przez resztę dnia w hotelu. Nie jest to podobno daleko stąd. Może warto by pojechać. Ale ten gość to naciągacz. Spytajmy ile normalne taxi będzie tam kosztowało. Saalam alejkum. Trip to Saqqara. How much? Co on mówi ? 200 funtów? Zwariował!!
- Mister. Taxi expensive. I have my car. Saqqara only 150.
- Znowu ten naciągacz, kiedy się od nas odczepi. Ile on powiedział? 150 ? Spytajmy czy pojedzie za 100 ? Zgodził się. Można było krzyknąć 70. Ale trzeba mu jasno powiedzieć: - No shops. No souvenirs. No restaurants.

Tak jak uzgodniono nie było sklepów, pamiątek ani restauracji, poza jednym stoiskiem przy drodze gdzie kupili trochę winogron i mango, ale to na własną prośbę. Bilety wstępu były o połowę tańsze niż w Gizie.

Piramidy też były proporcjonalnie mniejsze, dokładnie takie jak na bilecie.

Oprócz nich było może jeszcze czworo turystów, jeden wielbłąd z jednym operatorem i kilkoro pracowników obsługi pochowanych w zacienionych miejscach.

Jeden z nich się wychylił z cienia i poinformował, że za pół godziny zamykają z powodu Ramadanu. Pół godziny to zwykle mało czasu, żeby coś zwiedzić. Ale tutaj wystarczyło żeby:

- zrobić mnóstwo zdjęć

- schować się w zacienionym miejscu i spokojnie zjeść zakupione mango

- znaleźć pośród wielu dziur w ziemi, tę właściwą, która była wejściem do piramidy

- wejść do wnętrza piramidy bardzo wąskim i stromym korytarzem, oglądnąć mnóstwo płaskorzeźb i hielogrifów, a następnie tym samym korytarzem szybko uciec przed pracownikiem obsługi piramidy domagającym się bakszyszu,

W drodze powrotnej kierowca najpierw próbował namówić na znajomego, który ma restaurację gdzie podają dobrego kurczaka, nastepnie oferował dowóz samochodem prosto do hotelu za dodatkową opłatą, ale obie propozycje zostały odrzucone. Nie pozostało mu nic innego, niż podjechać do najbliższej stacji metra, a bohaterom opowieści wsiąść do pociągu i dojechać spokojnie do hotelu, gdzie można było już spokojnie czekać zachodu słońca i posiłku. Punkt pierwszy - wejście do wnętrza piramidy - został zaliczony.

czwartek, 1 listopada 2012

niby-baśń - part 4

plan

Limit przygód przypadający na pierwszy dzień podróży został wyczerpany, podobnie jak limit sennych objawień. W samolocie nic się nie zdarzyło, nikomu nie przyśniła się zjawa - może dlatego, że wśród serwowanych alkoholi nie znalazł się gin. Straż graniczna nie zauważyła, że jeden z paszportów nie jest tyle ważny ile być powinien i bez problemu wkleiła wizę.

Bagaże przyleciały w komplecie, na przylotach czekał hotelowy kierowca z kartką na której było imię bohatera jak zwykle z błędem. Kierowca szybko dojechał do hotelu, przylot o 3 w nocy ma ten plus, że nie stoi się w korkach, a kierowca z powodu pory dnia, a właściwie nocy nie jest rozmowny i śpieszy się do łóżka. Hotel, a właściwie to hostel, składający się z kilku pokoi na czwartym piętrze obskurnej kamienicy reklamował się hasłem "You Will Never Forget it !" oraz nagrodami przyznanymi przez Hostelbookers za najlepszy hostel w Afryce w roku 2010 i 2011. Na miejscu okazało się że, nagrody nie były ani za czystość, ani za warunki lecz za tzw. "atmosferę". Ale czego można się spodziewać, za około 20 zł od osoby za "Deluxe 4 person (Private bathroom)" wraz ze śniadaniem typu "eat as much, as you can". Nazajutrz wyjaśniło się że, "As much, as you can" to szklanka herbaty, dwa malutkie rogaliki, serek topiony i dżem. Jedynie dla Agi, która nie nie cierpi serka topionego było to "more then you can". Z oferty na stronie internetowej "book this room for 3 nights or more and use our free airport pick up service" właściciel hotelu wymigał, się już na etapie rezerwacji pokoju karząc płacić dodatkowo za transfer z lotniska, dlatego też, stwierdzili że nie skorzystają z jego wyjątkowej oferty na "trip to Piramids" hotelowym samochodem z kierowcą i nawet nie spytali o cenę.
Piramidy były pierwszym etapem Planu, pisanego przez duże P. Plan był przygotowany bardzo szczegółowo. Po Kairze najlepiej przemieszczać się metrem, po pierwsze nie stoi się w upale w korkach i smogu, po drugie przejazd kosztuje funta czyli 50 gr, a po trzecie można tak od niechcenia powiedzieć znajomym, że w Kairze jeździłem metrem - a oni zwykle na to: "Coś ty! Nie mów! ..i nie bałeś się ?".

Wiadomo było, że należy najpierw czerwoną linią metra dojechać do stacji Sadat, tam należy przesiąść się na linię żółtą i dojechać do Giza Railway.

Tutaj należało uważać i używać swej asertywności. Na peronie zwykle mieli czekać naganiacze, którzy oferowali tani przejazd taxi do piramid. W trakcie podróży, albo też i po okazywawać miało się zwykle, że albo chcieli więcej niż na poczatku a dodatkowo zawozili zwykle naiwnych turystów do jakiegoś tylnego wejścia, gdzie niby nie płaciło się za wstęp, ale za to było daleko do piramid i jedynym spodobem dostania się do nich było wynajęcie za cięzkie pieniądze jakiegoś biednego wielbłąda. Ostrzeżeń przed tymi naganiaczami pełno było na forach, blogach i w przewodnikach. Właściwym sposobem dostania się do piramid było po wyjsciu z metra znalezienie białej taksówki z czarnym pasem, gdyż takie posiadają zwykle licznik. Po wejściu do taksówki należy zażądać włączenia licznika - pokazując palcem na niego i a potem powiedzieć słowa zaklęcia "Saalam alejkum - Pyramids - Sphinks entrance" - co zapewni, że kierowca zawiezie nas dokładnie tam gdzie chcemy. Wszystko proste i wiadome, należy przystąpić do realizowania Planu.

piramidy Giza

Stacja metra "Orabi"
- Kupiłeś bilety na metro ? - Tak, kupiłem. - A ile? - Dziesięć. - Dlaczego dziesięć? Jest nas czworo, potrzebujemy osiem biletów. - Zapomniałem jak jest po arabsku osiem. - A pamiętasz jak jest dziesięć ? - Nie ale dałem w kasie 10 funtów. I dostałem dziesięć biletów.

Stacja metra "Sadat"
- Jak wysiadaliśmy, to ten facet przy drzwiach klepnął mnie po pupie. I jeszcze się cieszył z tego!

Stacja metra "Giza Railway"
- Hello mister, do you want to go to piramids?
- Nie zwracaj, na niego uwagi. To naganiacz, nie chcemy jechać do tylnego wejścia, a potem męczyć wielbłądy.
- Hello.(tu przejdziemy na język polski) Czy chcecie do piramid. Mogę wam pomóc.
- Ignorujmy go i chodźmy.Gdzie te taksówki.
- Mister! Nie tędy. Chodźcie ze mną pokaże wam gdzie jest autobus, ja mieszkam niedaleko piramid. Pracuję tutaj na stacji, skończyłem pracę i chcę jechać do domu spać. Jest Ramadan, gorąco, nie można jeść.
- Dlaczego z nim idziemy? Mieliśmy wziąć taxi.
- Mister. Where are you from?
- Poland. Bulanda.
- Mister to ten autobus. Chodźmy do tyłu tam jest miejsce. Jest tani. Taxi drogo. Musicie jechać, do piramid do tylnego wejścia. Nie trzeba płacić za bilet. Bilet drogi. Trzeba wziąć wielbłąda, wtedy wszystko się zobaczy. Tam jest daleko i gorąco. Na wielbłądzie lepiej.
- Mówiłam, żeby nie iść za nim. Skąd wiadomo gdzie jedzie ten autobus. Zawiezie nas do jakiś cholernych wielbłądów. Trzeba było normalnie wziąć taksi.
- Mister. Ja tu wysiadam. Wy jeszcze jedziecie. Miło było poznać. Good bye
- Maas saalama. Good bye. No ładnie. Facet wysiadł, a my jedziemy w jakimś autobusie nie wiadomo dokąd. I nie wiadomo kiedy mamy wysiąść. Spytajmy kogoś, czy daleko jeszcze do piramid. Spytaj ich.
- Oni mówią, że do piramid to tutaj trzeba wysiąść. No wysiedliśmy, ale gdzie te piramidy ? Trzeba iść chyba... tam?
- Hello mister, taxi to piramids?
- Nie bierzemy, żadnej taksówki, to musi być już niedaleko stąd.
- Hello. Bus to Sphinks?
- Idziemy już chyba pół godziny. Strasznie gorąco. Gdzie te piramidy? Spytaj się ich czy daleko? Trzeba było wziąć taxi.
- Mówią, że już niedaleko
- Wreszcie.
- Hello Mister. Do you want a camel? Only 50 punds.
- Do you want a horse? carriage only 50 pounds...
- Do you want a guide? only..
- Do you want a photo ?
- I can show you very special place. Only 10 pounds.
- Ignorujmy ich wszystkich. Może kiedyś się odczepią. Nie kupujmy biletów do środka piramidy, 100 funtów x 4 to strasznie drogo. Wystarczy że zapłacilismy kupe kasy za wejście tutaj
- Ale jadąc autobusem oszczędziliśmy na taksówce :-)
- Aga, mówiłem, żebyś nic nie brała od tych ludzi. Teraz trzeba mu zapłacić za to zdjęcie w tej szmacie. Na pewno bedzie to piekna pamiatka.
Nie bedziemy jeździć na wielbłądzie, to drogo. Na wszystko trzeba odpowiadać "La, shukran" znaczy "nie, dziękuję" może się wtedy odczepią. Ala nie chcesz zdjecia, na tle Sfinksa? Nie bedziesz miała co potem wrzucić na facebooka.
Czyż te piramidy nie są wspaniałe.
Strasznie tu gorąco. Czy ci ludzie nigdy się od nas nie odczepią? O skończyła, nam sie już woda! A do najbliższych osad ludzkich tak daleko !

I przypomniał sobie nasz bohater słowa zjawy, która przecież przypominała o zabraniu zapasów wody i zasmucił się. A zasmucił się jeszcze bardziej, kiedy wspomniał, że przecież miał wejść do wnętrza piramidy, a on pożałował tych marnych kilkuset funtów. Wrócił do kasy aby naprawić swój błąd, ale okazało się, że z powodu Ramadanu jest już zamknięta.