niedziela, 23 grudnia 2012

niby-baśń...the end (of the world)

james bond

Trwał ciemny, zimny i smutny grudniowy weekend. Żona znów wyjechała na jakiś kurs, który miał pomóc jej rozpocząć działalność zawodową. Dzieci przebywały u swojej matki. Za oknem biegali ludzie opętani "magią nadchodzących świąt" dźwigając choinki, gałęzie, prezenty i torby z zapasami jedzenia na miesiąc, które miały być zjedzone w ciągu najbliższych kilku dni. Nasz bohater zdążył już zrobić wczesnym rankiem zakupy (aby uniknąć tłumów), zmęczyć się i spocić na siłowni, wykapać się, wyschnąć, ugotować i zjeść szybki obiad, naprawić zepsute światło w przedpokoju, odkurzyć, podlać kwiatki, spakować się na jutrzejszy wyjazd do rodziny. Stwierdził, że nie będzie odwiedzał, żadnych znajomych bo na pewno zajęci są przedświątecznymi zajęciami. Na czytanie nie miał dziś nastroju. Włączył telewizor, niestety na większości kanałów trafiał na świąteczne reklamy. Przypomniał sobie jakie niezapomniane święta spędził w zeszłym roku gdzieś daleko w górach Syrii. Teraz by się już to nie udało, bo mają tam teraz prawdziwą wojnę. Szkoda. Wspomnienie o Syrii zastąpiło wspomnienie tegorocznych wakacji w Egipcie, a w szczególności zjawy z butelki po ginie. Wykonał trzy zadania zlecone przez zjawę i nic. Zupełnie nic. W jego życiu nic się nie zmieniło - nie wzbogacił się nagle, kręgosłup bolał, na szczęście od czasu do czasu, w pracy miał coraz więcej obowiązków i wracał do domu coraz później. Poszedł do kuchni zajrzeć do barku. Ginu nie miał, ale w starej butelce po ginie miał teraz orzechówkę domowej roboty od rodziców. Dlaczego by nie wypić kieliszka, albo dwóch. Usiadł znów przed telewizorem, wypił kieliszek, czy dwa. Włączył kanał Mezzo, na którym w sobotnie wieczory puszczali zawsze jakieś opery. Może będzie coś Mozarta. Po muzyce poznał, że to na pewno nie jest Mozart - innych kompozytorów słabo rozróżniał. Po akcji trudno było poznać co to jest po scenie biegały i tańczyły półnagie panie i panowie. Potem pojawili się ubrani, którzy wyglądali jak kurwy i transwestyci. Irina twierdziła, że teraz w karzdej inscenizacji opery ktoś musie się rozebrać, taki trend. Muzyka grała cicho, nasz bohater był zmęczony po aktywnym dniu, bardzo zmęczony. Ktoś w telewizorze zaczął śpiewać znajomą melodię. Torreador!!! Czy to jest Carmen? A gdzie tu jakieś Cyganki, żołnierze, torreadorzy ? To go obudziło na chwilę, ale już za moment znowu drzemał.

-What's the?...Zjawa? Znowu Ty! Kiedy mnie zostawisz w spokoju?!
-Witaj. Zostałem to wysłany aby..
-Aby co? Znowu masz dla mnie jakieś trzy zadania? Nie mam ochoty. Nie powiem, trudne bardzo nie były. A przy okazji było też przyjemnie i wspominać jest co. Ale co za to mam w zamian? Nic się nie zmieniło. Puściłem kilka razy Lotto i nawet głupiej trójki nie trafiłem. Moglibyście tam u góry przynajmniej załatwić coś z tym moim kredytem hipotecznym, bo do końca życia go nie spłacę. Cały mój trud na darmo.
-Widzę waść, żeś dziś całkiem rozmowny i do głosu mnie posłańca nie dopuszczasz. Ale mylisz się, mówiąc, że trud twój daremny. Wielkiej rzeczy dokonałeś.
-Że niby co?
-Naprawdę nie pojmujesz? Jaki dzień był wczoraj?
-Wczoraj? Piątek.
-Ale data?
-21 grudnia. I co z tego?
-Jak to co Tego? A podobno Wybraniec miał być inteligenty. Co miało wczoraj nastąpić? No?
-Że niby...koniec Świata?
-Zaczynasz myśleć poprawnie.
-I że niby ja? Uratowałem? Przed zagładą? Jak James Bond?
-No może nie takie porównanie, może coś bardziej biblijnego. Co prawda trochę tam u nas się pomieszało bo właściwie to miałeś znaleźć piramidę Majów i do niej wejść, bo niby jakiś tam ich kalendarz, ale dało się wszystko jakoś tam u góry załatwić. Ale tyle tych planet, a na nich tyle cywilizacji. Można się czasem pomylić. I ciągle gdzieś trzeba jakieś ratować. Na mnie czas.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz